W roku 2006 grupa studentów z Warszawy udała się do pięknego i wspaniałego kraju (tak wynikalo z zasłyszanych opowieści) ...rzeczywistość okazała się jednak trochę inna...

piątek, lutego 23, 2007

Wakacje w Wietnamie - podróż

A było to tak… Wszystko zaplanowaliśmy już miesiąc wcześniej kiedy tylko dowiedzieliśmy się, że tak jak inni studenci, my też będziemy mięli dwa tygodnie Tet’owych ferii. Postanowiliśmy pojechać do ciepłych krajów… Oczywiście nic prostszego skoro jesteśmy już w Wietnamie. Pierwsza nasza myśl – morze. Nie ma to jak w środku zimy pojechać na plaże, żeby się poopalać. Po dokładnym przejrzeniu przewodnika, postanowiliśmy, że jedziemy do Mui Ne. Jedyny problem w tym, że chcieliśmy się tam dostać pociągiem a do Mui Ne żaden nie kursował. Ale mądry Polak zawsze da sobie radę. Wymyśliliśmy sobie również, że skoro będziemy już tak daleko na południu czemu by nie skoczyć do Sajgonu (a raczej do Ho Chi Minh City).

Przygotowania zaczęliśmy od sprawdzenia cen biletów i upewnienia się, czy na miejscu uda nam się znaleźć jakiś nocleg. Początkowo chcieliśmy zarezerwować pokoje, ale pomyśleliśmy, że będzie fajniej poszukać czegoś na miejscu. Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy i ruszyliśmy na dworzec po bilety na naszą wspaniałą wycieczkę. Mięliśmy do wyboru: soft seaty (miękkie siedzenia), hard sleepery (twarde kuszetki) i soft sleepery (miękkie kuszetki), o hard seatach (twardych siedzeniach) nawet nie było mowy, bo to mimo niskiej ceny, nawet dla nas było zbyt ciężkie do zniesienia, zwłaszcza przez 31 godzin. Ponieważ cena grała tu dużą, beż zastanowienia kupiliśmy soft seaty. Na drogę powrotną jednak wykupiliśmy już soft sleepery (tak żeby się za bardzo nie przemęczać po wakacjach).

I tak 12 lutego ruszyliśmy na upragnione wakacje. Pociąg miał odjazd o godzinie 13:05, ale mięliśmy być 30 minut wcześniej, żeby wygodnie usadowić się na swoich miejscach. Pobudkę zrobiliśmy o godzinie 9 rano, tak żeby na spokojnie dopakować ostatnie rzeczy i ruszyć, jak to zawsze mamy w zwyczaju, na śniadanko. W naszej ulubionej knajpce byliśmy o 11, spokojnie zjedliśmy i zamówiliśmy kanapki na wynos (żebyśmy przez te 27 godzin w pociągu nie umarli z głodu). Oczywiście mieliśmy zrobione przez siebie kanapki na drogę, ale im więcej tym lepiej…

Bez problemu znaleźliśmy swój pociąg, jako, że to był to jedyny ekspres, który wtedy odjeżdżał z jednego z trzech hanojskich peronów. Doskonale też poradziliśmy sobie z oszukaniem naszych miejsc, czego nie można powiedzieć o jadących razem z nami Wietnamczykach – nie mięli zielonego pojęcia co się dzieje i o co chodzi w tych numerkach. Z podobną sytuacja spotkałam się w Vietnamese Airlines, kiedy razem z Tomaszem dowiadywaliśmy się o ceny lotów, na środku pomieszczenia stała maszyna – taka jak u nas na poczcie. Należało zwyczajnie przeczytać co jest na niej napisane (po wietnamsku) i przycisnąć odpowiedni przycisk. Dla mnie nie był to problem, chociaż wszystko było w obcym języku ale przeciętnego Wietnamczyka niestety ta technologia przerastała… Wracając do tematu… Kiedy sprawdziliśmy co, jak i gdzie jest – znaczy toaleta…i już usadziliśmy się wygodnie w naszych fotelach, stwierdziliśmy, że są o dziwo bardzo wygodne i znacznie przewyższają standardem nasze ekspresy, może z wyjątkiem tego, że nie ma oddzielnych przedziałów, tylko cały wagon razem, ale za to mięliśmy telewizor, co jak później miało się okazać nie było wcale takie wspaniałe.

Ruszyliśmy w drogę, naglę poczuliśmy z Miśkiem na ramienicach stopy – jak się okazała Wietnamczycy rozumieją wygodę nieco inaczej niż przeciętny Europejczyk. Nogi zakładali i wkładali gdzie tylko się dało, a siadali w takich pozycjach, że do głowy mi by nie przyszło, że można aż tak się zwinąć. Ich rozciągliwość i giętkość strasznie nas zdziwiła, zapewne to zasługa tej ich codziennej gimnastyce i bieganiu wokół jeziora – niesamowicie sprawni ludzie, i to nie tylko młodzi, ale i starsi…

Pierwsze godziny minęły nam bardo szybko. Im dalej byliśmy, tym siedzenia stawały się coraz bardziej niewygodne, a telewizor coraz głośniejszy. W pewnym momencie mieliśmy już dosyć karaoke i Wietnamskich telenoweli, ale były i dobre chwile – puścili nam film Pt. „Shaolin socer” – kto widział, ten wie o co chodzi. Szkoda tylko że było chińsku z Wietnamskim lektorem.

Co było bardzo miłe, podczas podróży dostawaliśmy darmowe posiłki, czego kompletnie się nie spodziewaliśmy. Nie był to może jakaś wykwintna kuchnia, ale zawsze coś ciepłego.

Noc minęła nam bardo spokojnie, praktycznie całą przespaliśmy zwinięci w kłębki w naszych wspaniałych fotelach. Tylko czasem budziliśmy się kiedy wietnamscy tatusiowie krzątali się, aby dogodzić swoim pociechą – a to przynieść dodatkowy kocyk, jedzenie, czy picie. Ponieważ Tet to bardzo rodzinne święto podróżuje się całymi rodzinami i w naszym wagonie było mnóstwo dzieci. Ale nie wyglądało to tak jak w polskiej rzeczywistości, że mama musi wszystko sama załatwiać i nie dość, że zajmuje się swoim dzieckiem to i mężem musi, bo on przecież nie wie gdzie jest kaszka dla dziecka i gdzie ma iść po ciepłą wodę (chociaż muszę przyznać, że zdarzają się w Polsce i bardzo zaradni faceci). W Wietnamie mężczyźni są bardzo pomocni i bardzo dbają o swoją rodzinę.

Po nocy przyszedł dzień, ale dalsza podróż minęła nam dość szybko i mimo prawie dwu godzinnego opóźnienia (mięliśmy być w Muong Man o 16:20, a byliśmy o 18 – ponieważ pociąg nie dojeżdżał do Mui Ne, tam właśnie postanowiliśmy się udać i stamtąd dojechać na miejsce – około 30 km). O godzinie 18 zaczynało się już ściemniać a nas czekała jeszcze podróż do Mui Ne. Mieliśmy nadzieje, że będą z Muong Man’u kursować jakieś busiki do Mui Ne, albo będzie chociaż postój taksówek, jednak nic z tego… Całe 30 km przejechaliśmy na trzech skuterkach razem z plecakami i uwierzcie mi po 31 godzinach siedzenia w pociągu nie było to nic przyjemnego. Za to mięliśmy rekompensatę w postaci pięknych widoków. Najpierw przejeżdżając przez miasto Pham Tiep – słynnego ze swojego sosu rybnego, a później jadąc wzdłuż skalistego wybrzeża. I pomimo, że już było ciemno wszystko wyglądało niesamowicie, jak na filmie, tyle, że my tam rzeczywiście byliśmy. Do Mui Ne dotarliśmy przed 20, ale co się tam działo dowiecie się w następnym poście….

9 Comments:

Anonymous Anonimowy said...

Ania.. zdążyłaś zczaić goły tyłek bramkarza na filmie??? ;D jedyny interesujący moment z całej historii ;P :***

8:31 PM

 
Anonymous Anonimowy said...

Niestety nie zdążyłam, ale na pewno obejrzę jeszcze raz i zwrócę na to uwagę.
Pozdrawiam :*

9:15 PM

 
Anonymous Anonimowy said...

Aniu, czytam z zapartym tchem, kiedy będzie cd?
Czekamy.

P.S. skuterki wzięliście ze sobą?

12:54 AM

 
Anonymous Anonimowy said...

Widzę, że szykuje się wieeelka opowieść :) No i dobrze - po takim wyjeździe na pewno jest mnóstwo do opowiadania! Wstęp narobił tylko apetytu na kolejną część/kolejne części :) Liczymy na wyczerpującą relację z przygód w Chociminie ;)

Serdecznie pozdrawiamy,
Iza i Michał

8:39 PM

 
Blogger Ania i Maurycy said...

CDN zapewne jutro:)

Skuterkow nie zabralismy ze soba (koszta), ale na miejscu wypozyczylismy sobie na jeden dzien - jednak jazda na nich to nie to samo co na wlasnych :)

11:31 PM

 
Anonymous Anonimowy said...

Czesc
Wlasnie jestem u cioci Izy i Amelki. Jak tam w Wietnamie ? Bo u mnie dobrze w Warszawie. Umiem pisane "z,p,w,g". Mam dla Was prezent. Mam nowa przyjaciolke Julke. Jezdzilam na lyzwach. Ladnie maluje pejzarze dzieki Amelce, bo mnie nauczyla. Kocham Was i chce pojechac do Was.
Czy przyszedl do was list od nas?
Sara
Pozdrowienia od cioci Izy, Amelki i mamy. Ciocia i Amelka zawsze czytaja waszego bloga.

2:16 AM

 
Anonymous Anonimowy said...

Umiem już pisanymi Olga. Wiecie co mi urosło?! Druga jedynka na gorze. papapa

2:31 AM

 
Anonymous Anonimowy said...

No ja mam nadzieje ze ty tu do nas przyjedziesz - musisz tylko mame przypilnowac:)
Fajnie ze sobie malujesz i masz kolezanke
Calusy
Ania i Mis

10:58 PM

 
Anonymous Anonimowy said...

no kochani...zapowiada się bardzo ciekawie...czekam na dalszy ciąg opowieści z wakcji :)
Pozdrawiam :)

1:29 AM

 

Prześlij komentarz

<< Home