W roku 2006 grupa studentów z Warszawy udała się do pięknego i wspaniałego kraju (tak wynikalo z zasłyszanych opowieści) ...rzeczywistość okazała się jednak trochę inna...

czwartek, marca 22, 2007

Fryzura, pogoda, paczki i Fajka...

Fryzura...

Przed wyjazdem na nasze ferie postanowiliśmy z Tomaszem, że musimy przyciąć nasze czupryny. W tym celu konieczne było oddanie się w ręce Wietnamskiego fryzjera. W tym kraju zakłady fryzjerskie można podzielić na cztery kategorię:

- Lokale najdroższe: znajdują się w centrum miasta, są duże, czyste, a obsługi jest więcej niż klientów przez cały dzień
- Klasę niżej są mniej przestronne zakłady położone dalej od centrum, ale przy głównych ulicach, obsługi też jest tam sporo i jest względnie czysto
- Zakłady trzeciej kategorii znajdują się w małych uliczkach którymi dochodzi się do domów, wyglądają ciekawie - wystrój i wyposażenie pamięta chyba rok założenia (since 1980?)
- Po trzeciej kategorii lokalów wydaje się, że już bardziej hardcorowo nie może być, jednak Wietnam jest pełen niespodzianek. Najniższą kategorią są zakłady fryzjerskie znajdujące się
przy skrzyżowaniach, na pasach rozdzielających jezdnie - pod gołym niebem. Stoi krzesło obok drzewa lub ściany budynku na którym to zawieszone jest lustro :)



My z Tomaszem wybraliśmy się do lokalu drugiej kategorii. Strzyżenie, które mimo że ograniczyło się do skrócenia naszych włosów maszynką do 5 mm trwało bardzo długo. Fryzjerzy starali się przyciąć każdy dłuższy włos - byli naprawdę dokładni. W końcu gdy skończono strzyżenie okazało się, że to nie koniec atrakcji. Niespodzianka, po za przycięciem włosów czeka nas jeszcze ich mycie. Zaopiekowały się nami panie, które nie dość że umyły nasze włosy to w dodatku wymasowały nam głowy. Muszę przyznać, że standard tych usług (wszystko kosztowało nas 6 zł) bardzo nam się podobał.

Pogoda...

Do niedawna wydawało się nam, że najgorszy okres pogody mamy już za sobą. Zimne i mokre dni stycznia naprawdę dały się nam we znaki. Okazało się jednak, że o marzec jest najgorszym miesiącem w Wietnamie. Mimo, że jest już cieplej, to wilgotność powietrza dochodzi do 100%. Mogło nawet nie padać, ale człowiek miał wrażenie, jakby jechał w stojącym deszczu. Ponieważ wilgotność była tak wysoka, a słońca nie widzieliśmy przez dwa tygodnie, to nasze rzeczy zaczęły po prostu gnić, a na ścianach naszego domu pokazał się grzyb. Ani zgniły 3 torebki, sandały, mnie buty, koszulki i kurtka. Jedynym sposobem było włączenie wiatraka i ustawienie go wprost na nasze rzeczy. Trochę to dziwne mieć włączony wiatrak przez cały dzień przy 18 stopniach, ale to był jedyny sposób na "grzyba". Szczęśliwie wygląda na to, że najgorsze już za nami - pogoda się poprawia, a ostatnio nawet widać było zarys słońca.

Paczki...

Ponieważ nakupiliśmy tutaj naprawdę dużo rzeczy, to nie było szans na to, aby zabrać wszytko ze sobą jak będziemy wracać w czerwcu. Na poczcie dowiedzieliśmy się, że wysłanie do Polski 20 kg paczki kosztuje około 100 zł (oczywiście pocztą morską). Oczekiwanie na taką przesyłkę to podobno 2 miesiące...się zobaczy... Parę dnie po zbadaniu "co jak i za ile" postanowiliśmy pojechać na pocztę i wysłać 3 paczki (tzn ja Tomasz i Ania po jednej). Postanowiliśmy, że rzeczy do wysłania przewieziemy sami na naszych ukochanych skuterkach.
Mimo, że sami Wietnamczycy potrafią przewieść skuterkiem całą 5 osobową rodzinę lub lodówkę, to widok pary białasów przewożących wielką walizkę robił na nich duże wrażenie. Chyba po tej jeździe mogę uznać, że jedną nogę mam już żółtą;)

Fajka...

Jakiś czas temu zostaliśmy zaproszeni przez pewnego Irakijczyka (który również uczęszcza do naszej szkoły), na palenie fajki wodnej. Dzięki tej przyjemności poczuliśmy, jak bardzo brakuje nam naszej (mam nadzieje że się nią tam dobrze w PL opiekujecie). Postanowiliśmy z Tomaszem wybudować naszą. Znajomy Irakijczyk trochę nam pomógł, oferując nam za darmo paczkę tytoniu i węgiel. Budowa trochę nam zajęła - muszę zresztą przyznać, że to Tomasz był głównym inżynierem-konstruktorem. Jednak udało się - fajka wodnej made in Vietnam by SSM działała.



Niestety tylko pierwsze palenie było idealne - później chyba nastąpiło delikatne rozszczelnienie - ale prace nad udoskonaleniem naszej fajki wciąż trwają i zapewne na tydzień przed powrotem wszystko będzie doskonale :)

poniedziałek, marca 12, 2007

Wakacje w Wietnamie - Sajgon


Sajgon!

Do Sajgonu dojechaliśmy cali, zdrowi i szczęśliwi. Kiedy wjechaliśmy na przedmieścia miasta, od razu wiedzieliśmy, że to będzie zupełnie inny świat. I mieliśmy rację. Sajgon z okna autokaru wyglądał niesamowicie, a w rzeczywistości było tylko lepiej. Czuliśmy się jakbyśmy wyjechali z Wietnamu do jakiegoś bardzo turystycznego kraju, w którym aż roiło się od wysoki wieżowców, drogich hoteli i pięknych sklepów, które przyciągały wzrok. Dosyć długo trwało zanim dojechaliśmy do centrum, a może tylko nam się tak wydawało, tak bardzo chcieliśmy wysiąść i zobaczyć wszystko na własne oczy. Tymczasem oglądając okolice Sajgonu przez szybę jedno co bardzo rzucało się w oczy, to mnóstwo kościołów oraz bazarów i sklepików ze statuetkami Jezusa (często tuż obok stały też statuetki Buddy, ale elementy katolickie przeważały zdecydowanie). Zwracała również uwagę czystość jaka panowała w Sajgonie, zastanawialiśmy się tylko, czy to przez zbliżający się Tet (a w zasadzie już trwający, ponieważ był 16.02 – czyli taki nasz sylwester). Kiedy w końcu dotarliśmy na miejsce, czyli do centrum – a raczej dzielnicy turystycznej (która mieściła się na 300 metrowym odcinku ulicy, na której się zatrzymaliśmy oraz na 500 metrach po skręcie w prawo) byliśmy w szoku – drugi Bangkok, a w zasadzie jego mini wersja. Ale mniej więcej tak to wyglądało.

Była godzina 18, wysadzili nas przed jakimś hotelem, z którym najwyraźniej mieli podpisana umowę, ale cena za pokuj nas przerosła (45$), więc postanowiliśmy poszukać czegoś na własną rękę. Ulica, na której autokar nas zostawił składała się wyłącznie ze sklepów z pamiątkami, restauracji, klubów, no i oczywiście z hoteli, tak więc nie było problemu ze znalezieniem noclegu. Zatrzymaliśmy się w hotelu, który znajdował się dwa budynki dalej od tego za 45$, a cena była o ponad połowę niższa i to ze śniadaniem (21$ za 3-osobowy pokój z łazienką, klimatyzacją, lodówką, telefonem, no i oczywiście telewizorem z kablówka). Na pewno mogliśmy znaleźć coś tańszego, ale szczerze mówiąc zwyczajnie się nam nie chciało. Byliśmy już dość zmęczeni podróżą, a poza tym był Tet i byliśmy umówieni na 20 w Phenix’się ze spotkanym w Mui Ne Polakiem, a nie chcieliśmy tego przegapić.

Budynki w tej dzielnicy były bardzo podobne do tych na starym mieście w Hanoi, tyle, że o wiele bardziej zadbane, a wokół nich panuje porządek i jest o wiele większa przestrzeń (w zasadzie wygląda to tak, ze jest ulica a po obu jej stronach stoją dość wysokie i bardzo wąskie budynki, przylegające do siebie bocznymi ścianami).

Pokój, który dostaliśmy znajdował się w jednym z najwyższych budynków na tej ulicy na siódmym piętrze, a ponieważ budynki obok były znacznie niższe mieliśmy w pokoju aż 3 duże okna, a z nich wspaniały widok na całą okolicę. Sam pokój był bardzo duży, z dużą łazienką i pełnym wyposażeniem. Bardzo nam się podobał.

Kiedy już się umyliśmy i odpoczęliśmy poszliśmy na nasze umówione spotkanie. Na naszą randkę stawiliśmy się jedynie my i Sebastian, Polak z Tunezji, mimo danego mu kwadransu studenckiego, niestety się nie pojawił… Postanowiliśmy więc ruszać bez niego, a w planie mieliśmy iść ulicę, gdzie miały odbywać wszystkie pokazy aż nad rzekę, gdzie miały odbyć się zapierający dech w piersiach pokaz fajerwerków. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy, a że było dość wcześnie a miejsce, do którego się wybieraliśmy było dość daleko, nie śpieszyliśmy się za bardzo. Po drodze załapaliśmy się nawet na akrobatyczny pokaz tańca smoków – widowiskowe i imponujące. Dwóch chłopaków przebranych za smoka na 2 metrowych cokołach wykonywało niesamowite akrobacje – możecie nawet sobie to obejrzeć na filmiku, który nakręciliśmy. W momencie kiedy dotarliśmy nad rzekę, nie było jeszcze 22, tak więc postanowiliśmy poczekać te dwie godziny na fajerwerki przy piwie. Czas bardzo szybko nam minął, tylko był jeden problem. Po piwie chce się siusiu. To w zasadzie ja miałam problem, bo chłopaki to wiadomo, zawsze sobie jakoś poradzą. Tymczasem do toalety nie sposób było się dostać… Wyglądało to gorzej niż u nas za PRL’u kiedy przywieźli nowy towar do sklepu… nie dało się wejść, ani wyjść, a co dopiero skorzystać. Jedyne wyjście – jeden z tych ogromnych, drogich hoteli, których pełno było nad rzeką. Wybór padł na hotel „Merida”, ponieważ był najbliżej. Wystarczyło przejść przez ulice i już, ale wcale nie było to takie proste… A mianowicie ulica ta miała po 3 pasy w obie strony, a ponieważ była zamknięta na okazję fajerwerków, cała zasiana była gęsto skuterami i ich właścicielami, którzy siedzieli na nich i Ani myśleli się gdziekolwiek ruszać – nawet gdyby mogli (a na pewno by im się to nieudało, nawet szpilki by się między wszystkich tych ludzi i te skutery nie wcisnęło). Ja byłam jednak zdeterminowana i pod eskortą Tomasza, któremu już się udało załatwić to co trzeba – widać męskie toalety są mniej oblegane, udało nam się przebić przez dziki tłum skuterkowców. Potem musiałam już tylko nie zwracać na siebie zbytnio uwagi i udawać, że mieszkam w tym hotelu, gdzie za noc płaci się 500$ i po sprawie. Nie było to w sumie aż takie trudne, zważywszy, że jestem biała, a wszystko co białe ma dużo pieniędzy, przynajmniej w oczach Wietnamczyków. Jak tylko dostałam się do środka ruszyłam na poszukiwanie toalety i instynktownie trafiłam od razu, Tomasz natomiast udawał, klienta hotelu i sprawdzała cennik. Muszę przyznać jedno, sądząc po toaletach nic dziwnego, że liczyli sobie takie wysokie stawki za noc…



Z ulgą wróciłam na druga stronę ulicy. Nawet nie wiem kiedy minęło tyle czasu i okazało się, że jest już po 23. Stwierdziliśmy więc, że czas się zbierać i podejść bliżej rzeki żeby nie przegapić fajerwerków… Zanim przebiliśmy się prze dziki tłum Wietnamczyków i znaleźliśmy strategiczne miejsce była już prawie północ. Nie pozostało nam więc nic innego jak tylko czekać na przedstawienie. Fajerwerki okazały się być bardzo ładne, co ciekawe jednak to, to że tuż przed fajerwerkami wystrzelone zostały około 4 race, z czego jedna zboczyła nieco z kursu i ku przerażeniu wszystkich poleciała wprost na parking, gdzie stało z milion skuterków. Jeden niestety miał pecha i zaczął się palić – w tym momencie, już prawie nikt nie oglądał wielkiego fajerwerkowego show, tylko ze zumieniem patrzył na dymiący się, biedny skuter, którego właściciel zapewne niczego nie był świadomy, a zdziwi się bardzo, kiedy będzie go stamtąd odbierał.

Natychmiast po tym, kiedy fajerwerki ustały dziki tłum Wietnamczyków ruszył do domu… I chociaż byłam zmęczona cieszyłam się, że nie mamy własnego skuterka, bo to co się działo na ulicach trudno było opisać , takiego korka, złożonego z prawie samych skuterów jeszcze nigdy nie widziałam. Do hotelu dotarliśmy dość szybko, pożegnaliśmy się z Sebastianem, umawiając się na następny dzień rano na zwiedzanie. Zasnęliśmy niemalże natychmiast…

Następnego dnia rano wstaliśmy nieco później niż zwykle (8.30), ubraliśmy się i zeszliśmy na śniadanko – jajko sadzone z banh mi (czyli ichniejszą bułeczką), a do tego deser w postaci mini banana – ponieważ występują tu odmiany bananów o jakich przeciętnemu Europejczykowi się nie śniło, te konkretnie były o połowę mniejsze od tych naszych „polskich”.

Po śniadanku wróciliśmy jeszcze na górę, a tu niespodzianka panie sprzątaczki sprzątają nam pokój – okazało się, że w tym hotelu sprzątanie pokoi nie odbywa się w momencie kiedy gość zdaje klucz i wychodzi z hotelu ale podczas śniadania, które my jedliśmy widać zdecydowanie za szybko, bo spotykaliśmy w naszym pokoju panie sprzątaczki już do końca wyjazdu.

Z Sebastianem byliśmy umówieni na 10, kiedy zeszliśmy na dół On już na nas czekał. Mieliśmy ambitne plany zwiedzenia wszystkich najważniejszych miejsc w Sajgonie, Sebastian jednak stwierdził, że on je już widział i że w takim razie się od nas odłącza i idzie w swoją stronę. Jak się później okazało wszystko, co chcieliśmy zobaczyć było zamknięte z powodu Tet, tak więc zrobiliśmy sobie długi spacer po mieście oglądając wszystkie zabytki jedynie z zewnątrz…


Po rundce zwiedzania udaliśmy się do naszego hotelu, a w zasadzie Tomek się udał, ponieważ Maurycym i ja poszliśmy na… pętle autobusową , która była niedaleko naszego hotelu, robić zdjęcia, tzn. Misiek robił ja patrzyłam.

Po małym odpoczynku w pokoju hotelowym, gdzie była klimatyzacja, postanowiliśmy zwiedzić, wczoraj już zlokalizowaną „Lotterie”, czyli podróbkę McDonalda. Tam spotkaliśmy kolejnych dwóch Polaków i doszczętnie się załamaliśmy – czy już nigdzie na świecie nie można obgadywać nikogo po polsku bez obaw, że ktoś zrozumie… Byli to bardzo dziwni Polacy i wyglądali jakby znaleźli się w Wietnamie przez przypadek i nie do końca wiedzieli co się dzieje. Ponieważ jesteśmy dobrze wychowani, zaproponowaliśmy żeby się do nas dosiedli, ale chyba nie przypadliśmy im do gustu, ponieważ po kupieniu zestawu usiedli przy osobny stoliku. A zapomniałam wspomnieć, że wyglądali jak prawdziwi blokersi z Warszawskiego podwórka (lup podwarszawskiego, patrz Pruszków, Wołomin), może dlatego wyglądali jakby trafili nie do tego kraju co trzeba…

Dzień skończył się łażeniem po sklepach – co ciekawe kiedy ja już padałam z nóg chłopaki mieli jeszcze siłę i to na ZAKUPACH. Może wynikało to z tego, że znaleźli, mnóstwo rzeczy, które mogli sobie kupić bez obawy, że będą za małe. Tak więc chłopaki byli pochłonięci szukaniem fajnych rzeczy dla siebie a ja im dzielnie towarzyszyłam nie mogąc uwierzyć, że z faceci są do tego zdolni. Widać jak chcą to potrafią.

Wieczorem umówiliśmy się z Sebastianem na piwo, to był jego ostatni dzień w Wietnamie, więc nie siedzieliśmy za długo. Sebastian wrócił do hotelu a my udaliśmy się na nocny spacer po mieście. Ponieważ cały czas trwał Tet, poszliśmy w stronę ulicy, na której odbywały się parady, nic konkretnego się tam nie działo więc po jakimś czasie wróciliśmy do pokoju.

Kolejny dzień zaczęliśmy jak zwykle od śniadanka i jak zwykle zamówiliśmy jajko sadzone – tak jak by był jakiś inny wybór…

Po śniadanku do pokoju, oczywiście panie sprzątaczki też tam były, mały odpoczynek i zebranie sił i na miasto. Ponieważ jak zwykle wszystko było zamknięte, połaziliśmy sobie po mieście i pozwiedzaliśmy sklepy z pamiątkami i ubraniami. Tradycyjnie obiad zjedliśmy w Lotteri – jako, że chłopaki byli wielce spragnieni McDonalda, a to była jego namiastka.

Po obiedzie oczywiście sjesta, a wieczorkiem wypad na ulice z paradami, niestety kiedy już tam dotarliśmy okazało się, że wielka parada się właśnie skończyła. Wielką minusem całego Tet’u było to, ze nigdzie nie było programu całej imprezy i nigdy nie było wiadomo kiedy będzie się coś działo…

Ponieważ było jeszcze wcześnie, postanowiliśmy iść na Bia hoi –czyli tanie wietnamskie piwo. Usiedliśmy przy niziutkim niemalże dziecięcym stoliczku na dziecięcych krzesełkach ogrodowych i zamówiliśmy trzy piwa. Okazało się, że w tym Bia hoi podaje się piwo w 2 litrowych baniakach. Mieliśmy więc 6 litrów piwa na trzy osoby. Szczęśliwie piwo w Bia hoi jest zawsze chrzczone i to ostro, więc nie mieliśmy wielkiego problemu aby je wypić. Jak to zwykle bywa w takich miejscach poznaje się w nich mnóstwo nowych i ciekawych osób. Nam też tego wieczoru, udało poznać się kogoś interesującego… Był nim człowiek, który jak sam nam się chwalił był pozostałością wojny wietnamsko-amerykańskiej. Muszę przyznać, że dość dziwnie wygląda mieszanka murzyńsko- wietnamska. Ciemna skóra i skośne oczy nie pasowały do siebie w ogóle… Nie mogę zapomnieć o pewnym sympatycznym, starszym Niemcu – Krystianie, który stwierdził, że na October Fest wypije cztery piwa i zygzakiem wraca do domu, a tu może pić i pić i nie ma nawet kaca rano. No i oczywiście Holenderka (Angelica),a raczej urodzona w Kanadzie mulatka (jej matka pochodziła z Karaibów, a ojciec wyglądał podobno prawie jak Misiek) z Irlandczykiem (Manus), którzy podróżowali razem po świecie. Zaczęli na początku lutego od Wietnamu, a skończyć mają za rok na Nowej Zelandii zdaje się. Muszę przyznać bardzo sympatyczni ludzie. Ona pracuje dla ELLE przy sesjach zdjęciowych, mówi w 4 językach i nawet zaczęliśmy uczyć ją Polskiego. On bardzo cichy człowiek i jak mówi Angela gorszy od baby… ale tak naprawdę bardzo małomówny. Wieczór spędziliśmy w bardzo miłym towarzystwie i było tak sympatycznie, że nawet nie zauważyliśmy kiedy zrobiło się bardzo późno i zaczęli zamykać nam knajpę. Tak więc dopiliśmy resztę piwa, która nam została, umówiliśmy się na następny wieczór i rozeszliśmy się do hoteli. Tomasz stwierdził, że on to idzie jeszcze do klubu, który znajdował się na rogu naszej ulicy, a my poszliśmy do hotelu. Nawet nie słyszałam kiedy Tomasz wrócił, musiało być już dość późno, zważywszy na to, że my byliśmy w pokoju po 1 w nocy.

Następnego dnia rano Tomasz opowiedział nam swoją mrożącą krew w żyłach historię. Mianowicie, coś strasznego po 2 w nocy wszystkie napoje w tym klubie drożeją o połowę, a piwo tam normalnie kosztowało 21 tyś, czyli 4 zł, a 42 tyś to stanowczo za dużo – musze tu tylko dodać, że w Bia hoi za 2 litry płaciliśmy 9 tyś. Ale wracając do historii Tomka, kiedy już wracał do Hotelu, zaczepiła go dziewczyna proponując Tomaszowi małą rozrywkę w postaci … Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:

- You want go with me?

- Go where?

- To the motel?

- Do what?

- Do me…

Kiedy Tomasz zapytał za ile okazało się, że to jakaś ekskluzywna panienka, bo chciała pół Miliona, czyli 100zl.

Kiedy już usłyszeliśmy tę mrożącą krew w żyłach historie musieliśmy aż coś zjeść, tak więc zeszliśmy na śniadanie.

Ponieważ był to nasz ostatni dzień w Sajgonie postanowiliśmy przejść się ostatni raz po mieście, a naszym celem była ulica z elektroniką, skończyło się na tym, że Misiek w prezencie kupił mi torebkę – jak to dobrze mieć na zakupach mężczyznę pod rękąJ

Po drodze do hotelu spotkaliśmy też znajomego Francuza – prawie Polaka z żoną. Umówiliśmy się z nimi na Bia hoi, stwierdziliśmy, że w większej grupie będzie weselej.

Po objedzie, jak to już mieliśmy w zwyczaju urządziliśmy sobie małą sjestę, a wieczorem poszliśmy na umówione spotkanie, zabawa była przednia, co widać z resztą na filmikach i zdjęciach. Rozstaliśmy się około północy.

Kolejny dzień minął nam bardzo szybko, zwłaszcza, że mieliśmy czas tylko do 12, bo na tą godzinę była zamówiona dla nas taksówka na dworzec. Chłopaki kupili sobie jeszcze tylko jeszcze koszulki, zjedliśmy wczesny obiad, żeby nie głodować w pociągu, spakowaliśmy się szybko i ruszyliśmy na dworzec. Było nam bardzo smutno wyjeżdżać zwłaszcza, że tak dobrze się bawiliśmy. Naprawdę Sajgon to miejsce, w którym jest co robić…

Pociąg odjeżdżał o 13.05, więc musieliśmy być 30 minut wcześniej. Usadowiliśmy się w swoim przedziale, bez problemów znajdując nasze miejsca, z czym Wietnamczycy jak zwykle nie mogli sobie poradzić. Niestety Tomasz był w innym przedziale niż Misiek i ja, ale i tak prawie przez całą drogę spaliśmy więc nie było problemu. Misiek nawet podłapał nową koleżankę, miała 3 lata i była słodką małą Wietnamką. Chociaż dystans był dłuższy niż jak jechaliśmy w drugą stronę, podróż minęła nam bardzo szybko, to chyba zasługa tego, że całą przespaliśmy na wygodnych kuszetkach. W Hanoi byliśmy około godziny 21, czyli w sumie o czasie (po 30h jazdy) co nas ogromnie ucieszyło. Mówi się, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Mogę chyba jednak za nas wszystkich powiedzieć, że żadne z nas się tak nie czuło. Wakacje były wspaniałe i bardzo żałowaliśmy, że tak szybko się skończyły.