W roku 2006 grupa studentów z Warszawy udała się do pięknego i wspaniałego kraju (tak wynikalo z zasłyszanych opowieści) ...rzeczywistość okazała się jednak trochę inna...

środa, lutego 28, 2007

Wakacje w Wietnamie - Mui Ne

Tak więc znaleźliśmy się w Mui Ne, które nie da się ukryć zrobiło na nas niesamowite wrażenie. Ale zanim ulokowaliśmy się w naszych pokojach musieliśmy je najpierw znaleźć. I w tym miejscu pojawił się mały problem, nasi motobike’owcy koniecznie chcieli nam w tym pomóc i obwozili nas po najdroższych resortach, licząc na to, ze na któryś z nich się zdecydujemy, a oni dostaną za to prowizje. My jednak nie daliśmy się, byliśmy twardzi i kazaliśmy zawieźć się do wcześniej wypatrzonego w przewodniku ośrodka. Po małych pertraktacjach zostaliśmy dostarczeni na miejsce i ulokowani w naszych pokojach. Resort okazał się być jeszcze fajniejszy niż to sobie wyobrażaliśmy. Do plaży mięliśmy jakieś 50 metrów - albo nawet i mniej, pokoje codziennie nam sprzątano, łącznie z wymianą pościeli i ręczników. Parasole i leżaki na plaży były darmowe, plaża piaszczysta a morze czyste i przejrzyste. Nie wspomnę już o widokach i palmach. Po prostu żyć nie umierać…

Mimo, że było już dość późno postanowiliśmy przejść się na plaże i zobaczyć jak to wszystko wygląda. Kiedy tylko weszliśmy na piasek zobaczyliśmy tysiące krabów uciekających przed nami do morza. Byliśmy wszystkim zachwyceni, podekscytowani, ale i okropnie zmęczeni, dlatego zdecydowaliśmy, że idziemy spać. Usnęliśmy naprawdę szybko…

Następnego dnia, umówiliśmy się z samego rana na śniadanie (z samego rana to znaczy o 7) – mieliśmy mało czasu więc postanowiliśmy wykorzystać go jak najlepiej. Gdy mieliśmy z Maurycym wychodzić z pokoju, usłyszeliśmy pukanie do drzwi – to był Tomasz z walentynka dla nasJ. Bardzo nam się miło zrobiło i przypomnieliśmy sobie, że dziś przecież jest 14 luty – Walentynki. Zaraz po śniadaniu wróciliśmy się po nasze stroje kąpielowe, ręczniki i oczywiście kremy z filtrem i ruszyliśmy na plażę. Wybraliśmy strategiczne miejsca pod parasolami i na zmianę zażywaliśmy, raz kąpieli słonecznych, a raz morskich. Było niesamowicie i chociaż była dopiero godzina 9 rano, muszę przyznać, że słońce przygrzewało dość mocno. A już przed godziną 11 piach był tak rozgrzany, że nie dało się po im prawie chodzić.

Co ciekawe w Hanoi nie spotkaliśmy żadnego Polaka, z wyjątkiem tych z Poznania, którzy są z nami na stypendium i Grześka, poznanego naszej szkole. W Mui Ne spotkaliśmy aż dwóch Polaków i Francuza, który prawie doskonale mówił o polsku. To śmieszne jaki ten świat mały. Pierwszego Polaka spotkaliśmy w morzu kiedy się właśnie w nim taplaliśmy. Misiek właśnie chciał nam powiedzieć, że płynie w naszą stronę jakiś „Kowalski”. A tu „Kowalski” przemówił i to po polsku – okazało się jednak, że nie nazywa się „Kowalski”, ale Sebastian. Bardzo długo siedzieliśmy z nim w wodzie i gadaliśmy o tym jak on się tu znalazł i jak myśmy tu trafili. Okazało się, że jest z Warszawy i ukończył Uniwersytet Warszawski (a ściślej Etnologię – niestety nie znał p. Nowickiej), jest przewodnikiem po Warszawie, a w podróży jest już od 4 miesięcy (z resztą bardzo lubi podróżować, z tego co opowiadał to nie pierwsza jego taka podróż i widział naprawdę wiele miejsc). Po jakimś czasie marźliśmy nawet w tej wodzie i stwierdziliśmy, że wychodzimy. Porozmawialiśmy z Sebastianem jeszcze trochę, ale niestety miał autobus do Da Lat – stolicy produkcji wina wietnamskiego, więc musiał lecieć, ale okazało się, że ma być w Sajgonie w tym samym czasie co my więc tam się umówiliśmy (16.02 o godzinie 20 w hotelu Phoenix). Poplażowaliśmy jeszcze troszkę i kiedy robiło się już naprawdę gorąco udaliśmy się do naszych pokoi na szybki prysznic. Po prysznicu nastąpiła chwila relaksu na ganku naszego domku i mała sesja zdjęciowa z jaszczurką, która wpadła do nas w odwiedziny.

Ponieważ jak wiadomo plaża i morze strasznie „wyciąga”, zrobiliśmy się strasznie głodni, poszliśmy więc do naszego resortowego baru na obiad. Podczas obiadu okazało się, że na terenie naszego resortu zatrzymują się autobusy z i do różnych zakątków Wietnamu, uznaliśmy, że może to byś bardzo wygodne i przydatne na przyszłość (zważywszy, że nie mięliśmy jeszcze kupionych biletów do Sajgonu). Kiedy skończyliśmy jeść i mieliśmy już iść do pokoi, Tomasza ktoś zaczepił. Był to Francuz, mówiący po polsku, ze swoja narzeczoną Wietnamką, która prawie nie mówiła po Wietnamsku. On z pochodzenia jest Polakiem i ma rodzinę w okolicach Rzeszowa, pracował nawet w Polsce, a ostatni raz był u nas 3 lata temu. Jego dziewczyna urodziła się w Kambodży, jej matka była Wietnamką, a ojciec żołnierzem francuskim. Jak miała 2 latka wyjechali z nią do Francji, gdzie prawie nie miała kontaktu z językiem wietnamskim – tylko z matką w nim rozmawiała , więc przyjechała do Wietnamu sobie go przypomnieć. Kompletnie nie znała Wietnamu, nawet nas się pytała jak to jest w Hanoi, czy jest podobny do Sajgonu – tam miała rodzinę - i czy nie znamy jakiegoś dobrego i niedrogiego hotelu. Okazali się bardzo mili, a ponieważ również mięli być w Sajgonie w tym samym czasie co my wymieniliśmy się numerami telefonów i postanowiliśmy tam spotkać.

Po obiedzie zrobiliśmy sobie mała sjestę, usiedliśmy na ganku naszego domku i obserwowaliśmy ludzi, później poszliśmy na miasto – jeśli tak można nazwać coś, co ma jedną drogę wzdłuż morza, a bo obu jej stronach hotele i resorty. Musze przyznać, że miasteczko było bardzo zadbane, podobnie jak całe południe, co zauważyliśmy już jadąc pociągiem (ludzie nie śmiecili tyle, co w Hanoi, ulice były posprzątane i zadbane, wszystko miało ręce i nogi, jakiś ład, w Hanoi tego nie ma). Po powrocie, poszliśmy jeszcze raz na plażę, wykąpaliśmy się i szybko poszliśmy przebrać, żeby zdążyć na zachód słońca, który zaczynał się koło 18. Ten zachód słońca to dopiero było widowiskowy, słońce chowało się tak bardzo szybko, do tego stopnia, że strach było się odwróci, żeby się przegapić zachodu. Dodatkowe wrażenie i nastrój robiły skały, które wchodziły w morze. Wszystko wyglądało, dosłownie jak z pocztówki.

Po zachodzie poszliśmy na kolację – pizza, to było to czego było nam potrzebaJ Po kolacji wolnym krokiem wracaliśmy do naszego resortu, gdy nagle usłyszeliśmy: „Hej, chyba jesteście z Polski?”. Nie mogliśmy w to uwierzyć, kolejny Polak i to na drugim końcu świata. Wszędzie, ale tu nie spodziewaliśmy się spotkać tylu osób, mówiących po polsku. To zaczynało się robić niebezpieczne – teraz musieliśmy uważać na to co mówimy, nigdy nie wiadomo kiedy ktoś zrozumie i okaże się Polakiem. Ale wracając do naszego nowego znajomego, okazało się, że od 4 tygodni podróżuje i przyjechał do Wietnamu z Hong Kong’u, co było dla nas przydatną informacją, zważywszy na to, ze wybieramy się tam w czerwcu. Postanowiliśmy iść z nim na piwo. Opowiedział nam, że pracuje w jakimś Tunezyjskim biurze podróży i od 6 laty mieszka w Tunezji. Wieczór zapowiadał się ciekawie, ale biedak wypił z nami 2 piwa i się już podpił, a wietnamskie piwo nie należy do najmocniejszych, ale trzeba pamiętać, że jak się mieszka w Tunezji to ciężko jest z piciem nawet piwa… Również z nim umówiliśmy się na spotkanie w Sajgonie, on wrócił do swojego hotelu, a my poszliśmy na nasz ganek wypić po jeszcze jednym piwku i uraczyć się czekoladkami, które dostaliśmy od Tomasza rano. Ponarzekaliśmy troszkę na nasze obolałe spalone plecy i nie tylko i poszliśmy spać…

Noc była ciężka, gdyż nasza opalenizna okazała się być trochę gorszym stanie niż nam się wydawała i nawet z przekręcaniem się we śnie mięliśmy problem. Po nie przespanej nocy, cali obolali, znów wstaliśmy z samego rana, żeby zjeść śniadanie. Później poszliśmy na plażę, tym razem nie było to już takie fajne zwłaszcza, kiedy wychodziliśmy z cienia i słońce przysmażało nam naszą spaloną skórę. Ja prawie cały dzień chodziłam w bluzce z długim rękawem i dłuższych spodniach. Żeby za dużo nie siedzieć bezczynnie na słońcu poszliśmy na spacer wzdłuż plaży, na którym spotkaliśmy opalającą się krowę – nie codzienny widok muszę przyznać. Po południu chłopaki nie wytrzymali i wypożyczyliśmy sobie skutery. Najpierw pojechaliśmy na obiad, a potem na małe zakupy, no i oczywiście zwiedzać. Pojechaliśmy zobaczyć diun’y, czyli wydmy. Ale nie były to takie zwykłe wydmy tylko czerwone. Nie dość, że były bardzo wysokie a widok z nich piękny, to jeszcze piach na tych wydmach był zupełnie czerwony jak cegła. Jeżdżąc tak po okolicy znaleźliśmy wspaniałe miejsce na kąpiel, z falami, czego na naszej plaży nie było. Wróciliśmy więc do naszego resortu, chłopaki wzięli swoje kąpielówki i ręczniki i pojechali się kąpać. Ja niestety zostałam, tak bardzo się spaliłam poprzedniego dnia, że gdybym musiała w tym słońcu pływać tylko w stroju kąpielowym umarłabym chyba. Po wyjściu chłopaków, prawie od razu zasnęłam, ale nie na długo bo po półtorej godzinie wrócili, wielce szczęśliwi i zadowoleni z zabawy.

Ponieważ poprzedniego dnia były walentynki, Misiek zabrał mnie na romantyczną kolację. Pojechaliśmy więc skuterkiem do miasta, tymczasem Tomasz został w resorcie i obserwował Zachód słońca, po zdjęciach sądząc był bardzo ładny.

Po kolacji spotkaliśmy się z Tomaszem, usiedliśmy jak zwykle na naszym ganku i wypiliśmy parę piw. Następnego dnia znów wstaliśmy rano, a ponieważ był to nasz ostatni dzień w Mui Ne, zaraz po śniadaniu poszliśmy na plażę, żeby po raz ostatni skorzystać z kąpieli morskiej. Po kąpaniu, spacerze i krótkim opalaniu, wróciliśmy do pokoi umyliśmy się, spakowaliśmy i poszliśmy na obiad. Niestety musieliśmy zabrać już ze sobą wszystkie nasze rzeczy, ponieważ mięliśmy wymeldować się do godziny 12. O 13.30 miał podjechać nasz autobus, który zarezerwowaliśmy sobie dzień wcześniej. Na szczęści nie musieliśmy daleko go szukać, ponieważ stawał tuż pod bramą naszego resortu.

Wybiła 13.30 musieliśmy już jechać, bardzo ciężko nam się wsiadało do autokaru, zwłaszcza, że pobyt w Mui Ne był taki wspaniały – naprawdę to takie małe Hawaje, z palmami, ciepłym morzem i pięknymi widokami, tylko o wiele taniej i to było najpiękniejsze. Bardzo chcieliśmy zostać dłużej, ale niestety musieliśmy ruszać w dalszą podróż…

Autokar był dość wygodny, zwłaszcza, że każdy mógł w nim zajmować po dwa siedzenia. Niestety 200 km jakie mieliśmy przebyć żeby dostać się z Mui Ne do Sajgonu jechaliśmy 5 godzin, co nie było już takie miłe. W między czasie mięliśmy dwa postoje. Na pierwszym zachciało nam się pić więc chłopaki kupili cole. Nie dość, że dostaliśmy ją w butelce po mirindzie, to jeszcze smakowała bardzo podejrzanie, zwłaszcza ten miętowy posmak, który pozostawiała w ustach był dość niepokojący… Na drugim postoju wiedzieliśmy, że nie można tu nic kupować, ograniczyliśmy się tylko do siusiu…Do Sajgonu dojechaliśmy o 18, ale o tym jak tam było napiszę w następnym poście…

wtorek, lutego 27, 2007

Filmiki z wycieczki na południe

Jak wiecie, niedawno byliśmy na wycieczce na południu Wietnamu. Po za zdjęciami nakręciliśmy też kilka filmików do których są linki po prawej stronie. Pod kategorią "nasze filmy" utworzyliśmy nową kategoria "filmiki z ferii" - i to właśnie tam znajdziecie to o czym pisze:)

Miłego oglądania

A co do opisu wycieczki, to Ania obiecała, że jutro nastąpi ciąg dalszy opowieści:)

piątek, lutego 23, 2007

Wakacje w Wietnamie - podróż

A było to tak… Wszystko zaplanowaliśmy już miesiąc wcześniej kiedy tylko dowiedzieliśmy się, że tak jak inni studenci, my też będziemy mięli dwa tygodnie Tet’owych ferii. Postanowiliśmy pojechać do ciepłych krajów… Oczywiście nic prostszego skoro jesteśmy już w Wietnamie. Pierwsza nasza myśl – morze. Nie ma to jak w środku zimy pojechać na plaże, żeby się poopalać. Po dokładnym przejrzeniu przewodnika, postanowiliśmy, że jedziemy do Mui Ne. Jedyny problem w tym, że chcieliśmy się tam dostać pociągiem a do Mui Ne żaden nie kursował. Ale mądry Polak zawsze da sobie radę. Wymyśliliśmy sobie również, że skoro będziemy już tak daleko na południu czemu by nie skoczyć do Sajgonu (a raczej do Ho Chi Minh City).

Przygotowania zaczęliśmy od sprawdzenia cen biletów i upewnienia się, czy na miejscu uda nam się znaleźć jakiś nocleg. Początkowo chcieliśmy zarezerwować pokoje, ale pomyśleliśmy, że będzie fajniej poszukać czegoś na miejscu. Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy i ruszyliśmy na dworzec po bilety na naszą wspaniałą wycieczkę. Mięliśmy do wyboru: soft seaty (miękkie siedzenia), hard sleepery (twarde kuszetki) i soft sleepery (miękkie kuszetki), o hard seatach (twardych siedzeniach) nawet nie było mowy, bo to mimo niskiej ceny, nawet dla nas było zbyt ciężkie do zniesienia, zwłaszcza przez 31 godzin. Ponieważ cena grała tu dużą, beż zastanowienia kupiliśmy soft seaty. Na drogę powrotną jednak wykupiliśmy już soft sleepery (tak żeby się za bardzo nie przemęczać po wakacjach).

I tak 12 lutego ruszyliśmy na upragnione wakacje. Pociąg miał odjazd o godzinie 13:05, ale mięliśmy być 30 minut wcześniej, żeby wygodnie usadowić się na swoich miejscach. Pobudkę zrobiliśmy o godzinie 9 rano, tak żeby na spokojnie dopakować ostatnie rzeczy i ruszyć, jak to zawsze mamy w zwyczaju, na śniadanko. W naszej ulubionej knajpce byliśmy o 11, spokojnie zjedliśmy i zamówiliśmy kanapki na wynos (żebyśmy przez te 27 godzin w pociągu nie umarli z głodu). Oczywiście mieliśmy zrobione przez siebie kanapki na drogę, ale im więcej tym lepiej…

Bez problemu znaleźliśmy swój pociąg, jako, że to był to jedyny ekspres, który wtedy odjeżdżał z jednego z trzech hanojskich peronów. Doskonale też poradziliśmy sobie z oszukaniem naszych miejsc, czego nie można powiedzieć o jadących razem z nami Wietnamczykach – nie mięli zielonego pojęcia co się dzieje i o co chodzi w tych numerkach. Z podobną sytuacja spotkałam się w Vietnamese Airlines, kiedy razem z Tomaszem dowiadywaliśmy się o ceny lotów, na środku pomieszczenia stała maszyna – taka jak u nas na poczcie. Należało zwyczajnie przeczytać co jest na niej napisane (po wietnamsku) i przycisnąć odpowiedni przycisk. Dla mnie nie był to problem, chociaż wszystko było w obcym języku ale przeciętnego Wietnamczyka niestety ta technologia przerastała… Wracając do tematu… Kiedy sprawdziliśmy co, jak i gdzie jest – znaczy toaleta…i już usadziliśmy się wygodnie w naszych fotelach, stwierdziliśmy, że są o dziwo bardzo wygodne i znacznie przewyższają standardem nasze ekspresy, może z wyjątkiem tego, że nie ma oddzielnych przedziałów, tylko cały wagon razem, ale za to mięliśmy telewizor, co jak później miało się okazać nie było wcale takie wspaniałe.

Ruszyliśmy w drogę, naglę poczuliśmy z Miśkiem na ramienicach stopy – jak się okazała Wietnamczycy rozumieją wygodę nieco inaczej niż przeciętny Europejczyk. Nogi zakładali i wkładali gdzie tylko się dało, a siadali w takich pozycjach, że do głowy mi by nie przyszło, że można aż tak się zwinąć. Ich rozciągliwość i giętkość strasznie nas zdziwiła, zapewne to zasługa tej ich codziennej gimnastyce i bieganiu wokół jeziora – niesamowicie sprawni ludzie, i to nie tylko młodzi, ale i starsi…

Pierwsze godziny minęły nam bardo szybko. Im dalej byliśmy, tym siedzenia stawały się coraz bardziej niewygodne, a telewizor coraz głośniejszy. W pewnym momencie mieliśmy już dosyć karaoke i Wietnamskich telenoweli, ale były i dobre chwile – puścili nam film Pt. „Shaolin socer” – kto widział, ten wie o co chodzi. Szkoda tylko że było chińsku z Wietnamskim lektorem.

Co było bardzo miłe, podczas podróży dostawaliśmy darmowe posiłki, czego kompletnie się nie spodziewaliśmy. Nie był to może jakaś wykwintna kuchnia, ale zawsze coś ciepłego.

Noc minęła nam bardo spokojnie, praktycznie całą przespaliśmy zwinięci w kłębki w naszych wspaniałych fotelach. Tylko czasem budziliśmy się kiedy wietnamscy tatusiowie krzątali się, aby dogodzić swoim pociechą – a to przynieść dodatkowy kocyk, jedzenie, czy picie. Ponieważ Tet to bardzo rodzinne święto podróżuje się całymi rodzinami i w naszym wagonie było mnóstwo dzieci. Ale nie wyglądało to tak jak w polskiej rzeczywistości, że mama musi wszystko sama załatwiać i nie dość, że zajmuje się swoim dzieckiem to i mężem musi, bo on przecież nie wie gdzie jest kaszka dla dziecka i gdzie ma iść po ciepłą wodę (chociaż muszę przyznać, że zdarzają się w Polsce i bardzo zaradni faceci). W Wietnamie mężczyźni są bardzo pomocni i bardzo dbają o swoją rodzinę.

Po nocy przyszedł dzień, ale dalsza podróż minęła nam dość szybko i mimo prawie dwu godzinnego opóźnienia (mięliśmy być w Muong Man o 16:20, a byliśmy o 18 – ponieważ pociąg nie dojeżdżał do Mui Ne, tam właśnie postanowiliśmy się udać i stamtąd dojechać na miejsce – około 30 km). O godzinie 18 zaczynało się już ściemniać a nas czekała jeszcze podróż do Mui Ne. Mieliśmy nadzieje, że będą z Muong Man’u kursować jakieś busiki do Mui Ne, albo będzie chociaż postój taksówek, jednak nic z tego… Całe 30 km przejechaliśmy na trzech skuterkach razem z plecakami i uwierzcie mi po 31 godzinach siedzenia w pociągu nie było to nic przyjemnego. Za to mięliśmy rekompensatę w postaci pięknych widoków. Najpierw przejeżdżając przez miasto Pham Tiep – słynnego ze swojego sosu rybnego, a później jadąc wzdłuż skalistego wybrzeża. I pomimo, że już było ciemno wszystko wyglądało niesamowicie, jak na filmie, tyle, że my tam rzeczywiście byliśmy. Do Mui Ne dotarliśmy przed 20, ale co się tam działo dowiecie się w następnym poście….

niedziela, lutego 11, 2007

Się ostatnio u nas działo


Dwa tygodnie temu były urodziny Tomasza. Jubilat otrzymał od nas prezenty i może nawet trochę się ucieszył :)
My cieszyliśmy się z tortu i wódki 'Krakus'. Impreza skończyła się niestety szybko ponieważ sąsiedzi mieli jakieś obiekcje co do głośności zabawy.

Parę dni później Ania i ja zostaliśmy zaproszeni prze znajomego Wietnamczyka Vinh'a na kolacje w restauracji w centrum Hanoi. Jak to tu wypada, wszystkie dania podawano na środek stołu i każdy nakładał sobie ile chciał. Gdy podano pierwsze przekąski (kapustę w sosie chilli, coś zielonego - ostrego i jakieś prażone nasiona), zapytano się mnie czy jem pałeczkami. Zgodnie z prawdą powiedziałem że rzadko ;) Gdy postanowiłem nałożyć sobie kapustę wszyscy Wietnamczycy (14 osób) obserwowali moje ruchy. Szczęśliwie się udało. Drugim daniem które podano była zupa. Na środku stołu gotowało się coś, co przypominało nasz rosół, do którego, co jakiś czas dodawano a to coś zielonego, a to jakieś grzybki. Przed Anią stał półmisek z świeżo pokrojonymi kurczakami które również zamierzano dodać do zupy. Na nieszczęście Ani głowy trzech pociętych kurczaków patrzyły cały czas w jej stronę. Na koniec podano najsmaczniejszą rzecz - coś co przypominało budyń. Muszę jeszcze napisać, co z Polski przywiózł Vinh - była to Żubrówka. Wietnamczykom bardzo smakowała (oczywiście pili tylko mężczyźni). Na koniec nauczyłem ich nawet wyrażenia 'do dna'.

Tym, czym żyjemy jednak obecnie, to nasza wycieczka na południe Wietnamu.
Obecnie w Hanoi jest około 25 stopni w dzień. My najpierw jedziemy do Mui ne (około 1600 km i 27h podróży pociągiem na miejscach siedzących - ciekawe czy wytrzymamy). Spędzimy tam try dni i później jedziemy do Ho Chi Minh City (d. Sajgon). Ponieważ są to miejsca na południu Wietnamu, to temperatura jest tam bardzo wysoka przez cały rok. Wracamy z Sajgonu 20.02 i docieramy do Hanoi po 30h (w tą strone zaszaleliśmy i jedziemy wagonem sypialnym).

sobota, lutego 03, 2007

100 kilometrów na skuterkach

Ponieważ pogoda w Hanoi zmienia się jak w kalejdoskopie i po prawie trzech tygodniach zimna zawitało do nas ciepełko, postanowiliśmy to wykorzystać… Wybraliśmy się na wycieczkę i to nie byle jaką, bo naszymi skuterkami. Tak się składa, że całkiem niedawno nabyliśmy również mapę całego Hanoi (która nawiasem mówiąc zawisła na ścianie naszego pokoju) – wraz z przedmieściami, jak się można domyślić jest to spora mapa, zwłaszcza, że mieszka tu dwa razy więcej ludzi niż w Warszawie. Ale wracając do tematu, na mapie wypatrzyliśmy parę miejsc godnych obejrzenia i postanowiliśmy jedno z takich miejsc odwiedzić.

To była środa, godzina 8 rano (2 czasu polskiego) – pobudka, jak można się domyślić wstawanie nie było łatwe… O 9 wyprowadziliśmy nasze skuterki i wyruszyliśmy na śniadanie (czyli do naszej knajpki na starym mieście), nie można przecież na wycieczkę jechać z pustym żołądkiemJ Ponieważ miała to być dość daleka wyprawa, musieliśmy jeszcze tylko wypożyczyć kaski (bezpieczeństwo przede wszystkim) i w drogę…

Najedzeni i pełni entuzjazmu, nie śpiesząc się za bardzo mknęliśmy naszymi skuterkami przez podmiejskie ulice Hanoi podziwiając widoki okolicznych wiosek, pól ryżowych i tirów, które nie dawały nam spokoju i trąbiły tak przeraźliwie, że nasze skuterki ledwo trzymały się kupy.


W planach mięliśmy podróż do miejscowości o nazwie Den Giong i oczywiście nam się to udało, po drodze robiliśmy dużo zdjęć i kręciliśmy wspaniałe filmy, które możecie sobie obejrzeć (linki do filmików są obok).

Podróż była długa i trudna. Pogodę co prawda mięliśmy piękną i na to nie mogliśmy narzekać, ale pył i huk jaki nam towarzyszył przez całą drogę był nie do zniesienia. Kiedy zsiadłam ze skuterka zauważyłam, że cały kask kurtkę, buty i spodnie mamy pokryte warstwą pyłu. Całe szczęści, że zabrałam ze sobą maseczkę, bo spaliny również dały nam nieźle o sobie znać.

Po przejechaniu około 50 km dotarliśmy na miejsce, czyli do kompleksu pagód położonych u podnóży gór na przedmieściach Hanoi. Nie byliśmy do końca pewni czy aby na pewno dobrze trafiliśmy, gdyż droga dojazdowa akurat była w remoncie i trudno było prze nią przejechać (nawet Wietnamczycy nie byli pewni czy aby właśnie to miejsce i puścili nas na wszelki wypadek przodem). Jak tylko zostaliśmy dostrzeżeni przez okolicznych parkingowych nie było już wątpliwości, że trafiliśmy dobrze.

W czasie kiedy chłopaki parkowali swoje skuterki ja tymczasem zrobiłam szybki rekonesans. Główna brama wejściowa podobnie jak droga dojazdowa do niej, również była w remoncie. Najwyraźniej nie trafiliśmy na sezon zwiedzania tego miejsca. Wokół bramy panował nieład i bałagan, widać było resztki śmieci pozostawione prze poprzednich turystów. Jak widać kiedy coś tu remontują nie zawracają sobie głowy utrzymaniem porządku, no bo niby po co i tak się nabrudzi…

Kiedy chłopaki zaparkowali wreszcie swoje skuterki mogliśmy ruszać w dalszą drogę, na podbój pagody. Cały kompleks wyglądał całkiem ładnie. Po prawej stronie od wejścia płynął sobie strumyk, którego jednym z brzegów była góra, cała porośnięta drzewami iglastymi. Po lewej stronie znajdowały się małe pagody, które po kolei oglądaliśmy. W pewnym momencie dostrzegliśmy taras widokowy, który widoczny był z dołu, czyli z miejsca, w którym aktualnie się znajdowaliśmy. Postanowiliśmy więc odnaleźć schody do niego prowadzące, co nie było zbyt trudne, jednak jak się później okazało wspięcie się na nie, nie było już takie proste.


Taras położony był na wysokości około 250 metrów, schody były dość strome, a stopnie wysokie, wspięcie się na nie, nie było więc łatwe. Czasem nieźle musieliśmy zadzierać nogi. Po drodze odkryliśmy jeszcze jedna wielką pagodę, ukrytą między wzgórzami, ale postanowiliśmy obejrzeć ją schodząc. Kilka razy kiedy myśleliśmy, że to już koniec naszej wspinaczki, okazywał się, że tak nie jest i gdzieś z lasu wyłaniały się kolejne schody do pokonania. Tomasz niestety nie wytrzymał i gdzieś po drodze zrezygnował z dalszej wędrówki. Zostaliśmy więc tylko Misiek i ja.
W pewnym momencie dotarliśmy do schodowego rozdroża. Skręcając w prawo doszlibyśmy na taras widokowy, ale my postanowiliśmy iść dalej prosto, a raczej w górę.

Cała góra miała wysokość 304 metrów i postanowiliśmy ją zdobyć. Kiedy dotarliśmy na sam szczyt, widok stamtąd był niesamowity. Wspinaczka trwała dość długo, myślę, że zajęła nam ona około godziny, ale było warto…


Ten kto uważa, że schodzenie ze schodów jest znacznie prostsze niż wspinaczka po nich ten jest w wielkim błędzie. To na pewno nie było proste. Wchodząc na górę bolały mnie nogi i zmęczyłam się tak jak bym przebiegła z 50 km, ale schodząc nogi drżały mi tak, że myślałam, że zaraz spadnę. Nie mówiąc już o tym, że niektóre schody były takie wysokie, że mogłam prawie z nich skakać. Po drodze w dół postanowiliśmy jeszcze wybrać się na ten nieszczęsny taras. Początkowo droga nie była taka zła, ale gdy okazało się, że aby dojść na taras musimy zejść w dół a potem wspinać się z powrotem na górę, ponieważ Wietnamczycy nie pomyśleli aby zrobić drugie zejście z tarasu, zrezygnowaliśmy i wróciliśmy na główną ścieżkę.

Schodząc odwiedziliśmy jeszcze tę pagodą, którą dostrzegliśmy między wzgórzami (do niej też musieliśmy się wspinać, ale jakoś to przeżyliśmy). Pagoda bardzo nam się spodobała, a najbardziej Budda jaki w niej był – oboje z Miśkiem stwierdziliśmy, że to był najładniejszy Budda jakiego widzieliśmy w Wietnamie (ale posągi, które widzieliśmy w Tajlandii biły go na głowę).

Bardzo się ucieszyliśmy kiedy zobaczyliśmy Tomasza czekającego na nas na dole, oznaczało to koniec naszej wędrówki po górach. Obliczyliśmy, że cała wyprawa, łącznie z odwiedzeniem pagody zajęła nam jakieś 2 i pół godziny. Po wszystkim postanowiliśmy odetchnąć przy coli i ruszać w drogę powrotną.

Żeby nie było za nudno wracaliśmy już inną trasą, tym razem darowaliśmy sobie okoliczne wioskowe uliczki i uderzyliśmy na autostradę, o której nie będę tu dużo pisać, oprócz tego, że ledwo utrzy- mywałam aparat jak kręciłam filmy, które możecie sobie obejrzeć, a piach wbijał mi się w oczy bardziej niż zwykle, było całkiem nieźle i muszę przyznać, że Wietnamczycy ładną sobie drogę wybudowali…

Kiedy dojechaliśmy do domy i zsiedliśmy ze skuterów ledwo mogliśmy się poruszać, a tyłki bolały nas tak bardzo, że cieszyliśmy się, że możemy już jesteśmy na miejscu. No ale czemu się tu dziwić w końcu przejechaliśmy prawie 100 km na skuterze a to nie jest najwygodniejszy środek transportu.

Zadowoleni z wycieczki umyliśmy twarze, które były aż czarne od kurzu i poszliśmy odpocząć.

Może byliśmy niesamowicie zmęczeni i wszystko nas bolało, ale muszę przyznać, że było warto, a wycieczka była po prostu niepowtarzalna i na pewno długo będziemy ja wspominać.