W roku 2006 grupa studentów z Warszawy udała się do pięknego i wspaniałego kraju (tak wynikalo z zasłyszanych opowieści) ...rzeczywistość okazała się jednak trochę inna...

czwartek, maja 31, 2007

Po za głownym szlakiem pt.1

Nasz wyjazd z Hanoi zbliża się nieubłaganie. Został nam już tylko tydzień - 5 czerwca mamy pociąg do Pekinu.
Ponieważ czasu nie mamy dużo, to postanowiliśmy wykorzystać ten czas na objazdowe wycieczki na naszych skuterach w okół Hanoi.

Podczas pierwszej spontanicznej wycieczki pojechaliśmy do 'silk village', (którą w końcu udało się nam zlokalizować). Można tam kupić wiele materiałów z jedwabiu w naprawdę niskich cenach. Ponieważ było jeszcze wcześnie, postanowiliśmy, że pojedziemy jakieś 10 km na południe. Chcieliśmy zwiedzić jakąś wioskę (pamiętaliśmy tylko że na mapie była zaznaczona jako miejsce godne odwiedzin). Po przejechaniu około 8 km zobaczyliśmy drogowskaz w prawo. Uznaliśmy że to może być miejsce którego szukamy. Gdy odjechaliśmy już trochę od głównej drogi ujrzeliśmy górę która na płaskim terenie pojawiała się jakby znikąd. Postanowiliśmy podjechać do niej bliżej. Jadąc do naszego nowego celu poczuliśmy się jak turystyczni pionierzy - ludzie przyglądali się nam, a my wszystkiemu temu co mijaliśmy. Mimo że już tyle byliśmy w Wietnamie to zawsze drogi po za głównymi szlakami są najciekawsze. Gdy już dojechaliśmy pod górę mogłem nawiązać kontakt z lokalną społecznością:)

Okazało się, że obok góry którą widać było z daleka, obok jest mniejsza, ale z pagodą na swoich zboczach. Wspinaliśmy się dzielnie, żeby zobaczyć to co widzieliśmy z dołu. Jednak ścieżka prowadziła dalej - następne mała pagoda. Dalej to nie był koniec naszej wspinaczki. Przez małą szczelinę (nie wiem jak nasze wielkie białe tyłki tam się zmieściły) weszliśmy na sam szczyt.


Przy okazji 'zwiedzania' góry poznaliśmy Wietnamczyka (niemowę - co w naszym przypadku i tak było prawie bez różnicy). Zostaliśmy przez niego oprowadzeni po każdym zakamarku, zajrzeliśmy do każdej szczeliny.






Później zabrał nas do baru, który znajdował się przy parkingu dla skuterów. Kiedyś może takie miejsce by mnie przerażało, ale teraz czuje się prawie jak w każdym innym lokalu gastronomicznym;)

Jak się okazało dziewczynka miała tylko roczek, a sama przygotowała sobie sok z trzciny (nie udało się jej jedynie wycisnąć soku ze specjalnej maszyny, ale szklankę, lód i słomki zorganizowała sobie sama)

Później nasz niemówiący przewodnik chciał nas zabrać na dalsze zwiedzanie okolicznych pagód, ale powiedzieliśmy, że wracamy do Hanoi...

...co nie było do końca prawdą:)

Jadąc w stronę Hanoi ujrzeliśmy Wietnamczyków łowiących ryby. Wchodzili po szyję do wody, w której ja bym nie zanurzył nawet palca:) Udało im się również złowić jakąś dziwną rybę.

Po obserwowaniu 'wędkarzy' ruszyliśmy w dalszą podróż i już po kilkuset metrach zdecydowaliśmy skręcić w jakąś drogę, która jak się okazało prowadziła do jakiejś wsi.

Byliśmy tam główną atrakcją, która przebiła chyba nawet rozgrywany właśnie mecz siatkówki.

Po odwiedzeniu tej pięknej wsi, która chyba bardziej ukazuje nam jak wygląda prawdziwy Wietnam mieliśmy wracać już do domu, ale nie mogliśmy oprzeć się pokusie zatrzymania się na piwko w jednym z wielu lokali po drodze. Tam po raz koleiny staliśmy się główną atrakcją. I tylko smutno się robi - bo to ostatnie chwile gdy ludzie wołają sąsiadów, aby pochwalić się naszą obecnością w ich lokalu:)

wtorek, maja 15, 2007

3 dni w Ha Longu

No i po wycieczce.

Dla mnie i dla Tomasza wszystko zaczęło się o 4 rano. Zebranie się trochę nam zajeło i na naszą wielką podróż wyruszyliśmy o 4.45 - pierwszy raz jazda przez Hanoi była tak łatwa, nawet dla Wietnamczyków była jeszcze noc. Jechało nam się dobrze ponieważ było chłodno. Co około 50 km staraliśmy się robić odpoczynki. Były one potrzebne i dla naszych tyłów, jak i skuterów. Na pierwszym postoju dla sportu wspiąłem się na palmę.










Na jednym z odpoczynków byliśmy chyba niezłą atrakcją.
:)

Do Ha Longu dojechaliśmy po 4 godzinach. Ponieważ było dość wcześnie, to postanowiliśmy pozwiedzać miasto i wjechać na nowy podwieszany most. Później bez większych problemów znaleźliśmy miejsce, gdzie mogliśmy na dwie noce zostawić skutery. Gdy udaliśmy się na przystań, gdzie chcieliśmy poczekać na dziewczyny spotkaliśmy Manusa, Saiake i Angelique (początkowo mieli płynąć z nami, ale zdecydowali że od razu popłynął na Cat Ba). A nasze dziewczyny jechały, jak my poprzednim razem autobusem. Mimo, że wyruszyły o 6.30, to na miejsce dojechały o 12. Tak długa podróż spowodowana była odbieraniem innych współpasażerów z hoteli (oczywiście nikt nie był gotowy na czas). Gdy Ania z Wandą i Sarą już dojechały, nasz dzień wyglądał tak samo jak pierwszy dzień naszej poprzedniej wycieczki w listopadzie. Jedyną różnicą byli ludzie, którzy tym razem okazali się dość drętwi.

Drugi dzień to wreszcie coś nowego:) Z naszego statku przesiedliśmy się na małą łódź i za jej pomocą dopłyneliśmy do przystani na Catbie skąd autokar zabrał nas do Parku Narodowego. Cat Ba to największa wyspa w okolicach Ha Longu, z pięknymi widokami z tysiąca porośniętych lasem szczytów. Właśnie na jeden z takich szczytów mieliśmy wejść w Parku Narodowym. Z naszej polskiej grupy zdobyć górę udało się jedynie Tomaszowi.
Inni 'odpadli' z następujących powodów: Wanda - ponieważ szła ostatnia i na rozdrożu nie wiedziała gdzie ma iść więc wróciła na dół; Ania i Sara - Sara gdy dowiedziała się, że jej mama nie idzie postanowiła zawrócić (a doszła dalej od niej); Maurycy - ja zawróciłem z powodu rozcięcia głowy (walnąłem łbem o skałę). Schodząc wzbudzałem strach wśród wchodzących na góre Wietnamczyków. Prawie każdy (a była ich setka) mówił mi, że jestem zakrwawiony (jakbym nie wiedział).


Przed południem dotarliśmy do naszego hotelu w którym mieliśmy spędzić noc. Mieliśmy piękny widok z naszych okien.


Jak się okazało w każdym z pokoju była ułożona w łazience z kafelków ciekawa postać.
Tego samego dnia popołudniu udaliśmy się na plażę. Trzeba przyznać, że było tam bardzo ładnie. Niestety woda nie była jeszcze bardzo nagrzana (pewnie miała z 25 stopni). Sara z Wandą zajęły się zbieraniem koralowców, a ja jak zawsze bawiłem się w piasku;) Spotkaliśmy tam trójkę naszych zagranicznych znajomych i umówiliśmy się z nimi na wieczór.

Na takich organizowanych wycieczkach wszystko po za piciem wliczone jest w cenę. Jednak posiłki nie są zbyt obwite. Dlatego z Tomaszem postanowiliśmy się udać na pizzę. Czekaliśmy na nią tak długo, że ledwo wyrobiliśmy się na naszą 'oficjalną' kolację w hotelu. W tym samym czasie dziewczyny zamiast jeść kupowały perły. Wychodzi na to, że każdy robił to, co lubił.

Wieczorom spotkaliśmy się z Angelique. Manus i Saiaka nie przyszli ponieważ był to ich przedostatni wspólny wieczór przed powrotem Saiaki do Holandii (Manus z Angelique planuje podróżować do lutego 2008). Zatem wieczór spędziliśmy we czwórkę na grze w piłkarzyki i bilard (rozgrywając zresztą chyba najdłuższą partię w historii tej gry).
Następnego dnia według planu podróży powinniśmy wracać wszyscy do Hanoi. Jednak Wanda z Sarą postanowiły zostać na Catbie jeszcze jeden dzień. To pozwoliło Ani na zabranie się z nami skuterami, a nie autobusem. Podróż powrotna na skuterach zaczęła się od jazdy w deszczu. Jechaliśmy trochę inną trasą więc niespodziewanie trafiliśmy na przeprawę promową, na której byliśmy chyba pierwszymi białymi od XIX wieku.
Następnym etapem naszej podróży był Hai Phong - duże miasto niedaleko wybrzeża. Niestety nie zauważyliśmy tam nic ciekawego po za pogrzebem.


Dalsza część drogi przebiegała już w słonecznej pogodzie co nie pomagało się chłodzić naszym skuterkom. Gdy dojeżdżaliśmy już do Hanoi silniki były strasznie rozgrzane (w końcu są chłodzone tylko powietrzem). Najciekawszym faktem z całej podróży na motorkach jest to, że Ania usnęła na 10 kilometrów. Jak prawdziwa Wietnamka.

poniedziałek, maja 07, 2007

Ha Long raz drugi

Przyjechały do nas Wanda i Sara (dla niewtajemniczonych moja mama i siostra). Są u nas od 4 maja i będą w Wietnamie dwa tygodnie. Może nie jest to długo, bo trudno będzie zwiedzić cały Wietnam, ale warto chociaż zobaczyć to, co nie jest tak daleko. Dlatego jutro wybieramy się do Halongu. Tym razem wykupiliśmy sobie wycieczkę 3 dniową więc przynajmniej zobaczymy coś nowego. Na wycieczkę jedziemy nietypowo, bo dziewczyny (Ania, Sara i Wanda) jadą autobusem - jak my poprzednio, a ja z Tomaszem wybieram się naszymi skuterami. Czeka nas 165 km podróży, więc będzie to najdłuższa i zapewne najbardziej wyczerpująca jazda ze wszystkich dotychczasowych. Miejmy nadzieję, że Hondy nam nie nawalą.
Po powrocie oczywiście zdamy wyczerpującą relacje z drogi i pobytu nad morzem.

sobota, maja 05, 2007

Obiad kulturowy

Mamy już swoje certyfikaty i oficjalnie nie mamy już nic wspólnego z uczelnią – no przynajmniej w sensie nauki. Certyfikaty odebraliśmy w czwartek rano w sekretariacie uczelni. A ponieważ dziekan naszego wydziału (zresztą ten sam, z którym mieliśmy egzamin) uczył nas przez te parę miesięcy postanowiliśmy Mu podziękować – kupiliśmy wódkę. Ale nie byle jaką – Krakusa, tego samego, który zdobył już swoją sławę na kartach naszego bloga. Dziekan bardzo się ucieszył, zwłaszcza kiedy zobaczył, że prezent jest 40% (tutaj najczęściej spotykane są wódki 29%, ponieważ wtedy nie trzeba płacić jakiegoś podatku i są tańsze). Pogawędziliśmy sobie, oczywiście po wietnamsku, odebraliśmy certyfikaty i zadowoleni pomaszerowaliśmy do domu.

Jak już wiecie z poprzedniego wpisu, odwiedzili nas znajomi, których poznaliśmy w Sajgonie, a ponieważ polska gościnność nie zna granic, postanowiliśmy zaprosić ich na obiad, co nie było takie proste. Do Manusa przyjechała z Holandii dziewczyna – Sajaka (której bilet ufundowany został przez Angelique – taki prezent dla przyjaciela, a co najlepsze nie jest Holenderką, ale Japonką, a w Holandii po prostu studiuje), wiec łącznie z Chi miało być nas 9 osób, a to już się robi niezła imprezaJ

Ponieważ Ania Frączek i Ania Rasińska przygotowywały Święta Wielkanocne, ja wraz z chłopakami podjęłam się tego zadania. Wszystko szło bardzo sprawnie, ja robiłam kotlety mielone i surówki, chłopaki obierali ziemniaki i robili bułkę tartą, Misiek dodatkowo zrobił kotlety schabowe, a Fraczek postanowiła ugotować młodą kapustę. Do tego wszystkiego doszły jeszcze jajka w majonezie ze szczy- piorkiem, które najbardziej smakowały Sajace. Największą furorę zrobiła jednak wódka Żubrówka, którą przypadkiem znaleźliśmy w jednym z pobliskich sklepów z alkoholem. Jak tylko obiad zniknął ze stołu i pojawił się deser zaczęło się polewanie. Sajaka jako Azjatka odpadła pierwsza (Azjaci zawsze szybko się wstawiają), dlatego razem z Manusem musieli szybko opuścić imprezę. Niestety Angelique wpadła na genialny pomysł aby kupić kolejna butelkę i chociaż bardzo jej to odradzaliśmy dopięła swego.

I tak jak podejrzewaliśmy nie skończyło się to dla niej zbyt dobrze, biedna tak się spiła, że film jej się urwał po drugim kieliszku. Co gorsze, ponieważ nie można pozwolić aby gość pił sam chłopaki dzielnie jej towarzysząc Nie wyszli na tym za dobrze i następnego dnia nie czuli się średnio. Tomasz musiał rano odwieźć Angelique do hotelu, która zaległa na kanapie na dole kompletnie pijana, ale na tyle trzeźwa by zrobić sobie jajecznice i zrobić Sajgon z naszej kuchni. Ogólnie rzecz biorąc impreza nam się udała, jedzenie wszystkim smakowało, co było o tyle miłe, że była to impreza wielokulturowa, a Polskie jedzenie jest dość specyficzne. Jedno jest pewne, ‘niepolacy’ nie potrafią pić.