Wakacje w Wietnamie - Mui Ne

Mimo, że było już dość późno postanowiliśmy przejść się na plaże i zobaczyć jak to wszystko wygląda. Kiedy tylko weszliśmy na piasek zobaczyliśmy tysiące krabów uciekających przed nami do morza. Byliśmy wszystkim zachwyceni, podekscytowani, ale i okropnie zmęczeni, dlatego zdecydowaliśmy, że idziemy spać. Usnęliśmy naprawdę szybko…
Następnego dnia, umówiliśmy się z samego rana na śniadanie (z samego rana to znaczy o 7) – mieliśmy mało czasu więc postanowiliśmy wykorzystać go jak najlepiej. Gdy mieliśmy z Maurycym wychodzić z pokoju, usłyszeliśmy pukanie do drzwi – to był Tomasz z walentynka dla nasJ. Bardzo nam się miło zrobiło i przypomnieliśmy sobie, że dziś przecież jest 14 luty – Walentynki. Zaraz po śniadaniu wróciliśmy się po nasze stroje kąpielowe, ręczniki i oczywiście kremy z filtrem i ruszyliśmy na plażę. Wybraliśmy strategiczne miejsca pod parasolami i na zmianę zażywaliśmy, raz kąpieli słonecznych, a raz morskich. Było niesamowicie i chociaż była dopiero godzina 9 rano, muszę przyznać, że słońce przygrzewało dość mocno. A już przed godziną 11 piach był tak rozgrzany, że nie dało się po im prawie chodzić.
Co ciekawe w Hanoi nie spotkaliśmy żadnego Polaka, z wyjątkiem tych z Poznania, którzy są z nami na stypendium i Grześka, poznanego naszej szkole. W Mui Ne spotkaliśmy aż dwóch Polaków i Francuza, który prawie doskonale mówił o polsku. To śmieszne jaki ten świat mały. Pierwszego Polaka spotkaliśmy w morzu kiedy się właśnie w nim taplaliśmy. Misiek właśnie chciał nam powiedzieć, że płynie w naszą stronę jakiś „Kowalski”. A tu „Kowalski” przemówił i to po polsku – okazało się jednak, że nie nazywa się „Kowalski”, ale Sebastian. Bardzo długo siedzieliśmy z nim w wodzie i gadaliśmy o tym jak on się tu znalazł i jak myśmy tu trafili. Okazało się, że jest z Warszawy i ukończył Uniwersytet Warszawski (a ściślej Etnologię – niestety nie znał p. Nowickiej), jest przewodnikiem po Warszawie, a w podróży jest już od 4 miesięcy (z resztą bardzo lubi podróżować, z tego co opowiadał to nie pierwsza jego taka podróż i widział naprawdę wiele miejsc). Po jakimś czasie marźliśmy nawet w tej wodzie i stwierdziliśmy, że wychodzimy. Porozmawialiśmy z Sebastianem jeszcze trochę, ale niestety miał autobus do Da Lat – stolicy produkcji wina wietnamskiego, więc musiał lecieć, ale okazało się, że ma być w Sajgonie w tym samym czasie co my więc tam się umówiliśmy (16.02 o godzinie 20 w hotelu Phoenix). Poplażowaliśmy jeszcze troszkę i kiedy robiło się już naprawdę gorąco udaliśmy się do naszych pokoi na szybki prysznic.
Po prysznicu nastąpiła chwila relaksu na ganku naszego domku i mała sesja zdjęciowa z jaszczurką, która wpadła do nas w odwiedziny.
Ponieważ jak wiadomo plaża i morze strasznie „wyciąga”, zrobiliśmy się strasznie głodni, poszliśmy więc do naszego resortowego baru na obiad. Podczas obiadu okazało się, że na terenie naszego resortu zatrzymują się autobusy z i do różnych zakątków Wietnamu, uznaliśmy, że może to byś bardzo wygodne i przydatne na przyszłość (zważywszy, że nie mięliśmy jeszcze kupionych biletów do Sajgonu). Kiedy skończyliśmy jeść i mieliśmy już iść do pokoi, Tomasza ktoś zaczepił. Był to Francuz, mówiący po polsku, ze swoja narzeczoną Wietnamką, która prawie nie mówiła po Wietnamsku. On z pochodzenia jest Polakiem i ma rodzinę w okolicach Rzeszowa, pracował nawet w Polsce, a ostatni raz był u nas 3 lata temu. Jego dziewczyna urodziła się w Kambodży, jej matka była Wietnamką, a ojciec żołnierzem francuskim. Jak miała 2 latka wyjechali z nią do Francji, gdzie prawie nie miała kontaktu z językiem wietnamskim – tylko z matką w nim rozmawiała , więc przyjechała do Wietnamu sobie go przypomnieć. Kompletnie nie znała Wietnamu, nawet nas się pytała jak to jest w Hanoi, czy jest podobny do Sajgonu – tam miała rodzinę - i czy nie znamy jakiegoś dobrego i niedrogiego hotelu. Okazali się bardzo mili, a ponieważ również mięli być w Sajgonie w tym samym czasie co my wymieniliśmy się numerami telefonów i postanowiliśmy tam spotkać.
Po obiedzie zrobiliśmy sobie mała sjestę, usiedliśmy na ganku naszego domku i obserwowaliśmy ludzi, później poszliśmy na miasto – jeśli tak można nazwać coś, co ma jedną drogę wzdłuż morza, a bo obu jej stronach hotele i resorty. Musze przyznać, że miasteczko było bardzo zadbane, podobnie jak całe południe, co zauważyliśmy już jadąc pociągiem (ludzie nie śmiecili tyle, co w Hanoi, ulice były posprzątane i zadbane, wszystko miało ręce i nogi, jakiś ład, w Hanoi tego nie ma). Po powrocie, poszliśmy jeszcze raz na plażę, wykąpaliśmy się i szybko poszliśmy przebrać, żeby zdążyć na zachód słońca, który zaczynał się koło 18. Ten zachód słońca to dopiero było widowiskowy, słońce chowało się tak bardzo szybko, do tego stopnia, że strach było się odwróci, żeby się przegapić zachodu. Dodatkowe wrażenie i nastrój robiły skały, które wchodziły w morze. Wszystko wyglądało, dosłownie jak z pocztówki.
Po zachodzie poszliśmy na kolację – pizza, to było to czego było nam potrzebaJ Po kolacji wolnym krokiem wracaliśmy do naszego resortu, gdy nagle usłyszeliśmy: „Hej, chyba jesteście z Polski?”. Nie mogliśmy w to uwierzyć, kolejny Polak i to na drugim końcu świata. Wszędzie, ale tu nie spodziewaliśmy się spotkać tylu osób, mówiących po polsku. To zaczynało się robić niebezpieczne – teraz musieliśmy uważać na to co mówimy, nigdy nie wiadomo kiedy ktoś zrozumie i okaże się Polakiem. Ale wracając do naszego nowego znajomego, okazało się, że od 4 tygodni podróżuje i przyjechał do Wietnamu z Hong Kong’u, co było dla nas przydatną informacją, zważywszy na to, ze wybieramy się tam w czerwcu. Postanowiliśmy iść z nim na piwo. Opowiedział nam, że pracuje w jakimś Tunezyjskim biurze podróży i od 6 laty mieszka w Tunezji. Wieczór zapowiadał się ciekawie, ale biedak wypił z nami 2 piwa i się już podpił, a wietnamskie piwo nie należy do najmocniejszych, ale trzeba pamiętać, że jak się mieszka w Tunezji to ciężko jest z piciem nawet piwa… Również z nim umówiliśmy się na spotkanie w Sajgonie, on wrócił do swojego hotelu, a my poszliśmy na nasz ganek wypić po jeszcze jednym piwku i uraczyć się czekoladkami, które dostaliśmy od Tomasza rano. Ponarzekaliśmy troszkę na nasze obolałe spalone plecy i nie tylko i poszliśmy spać…
Noc była ciężka, gdyż nasza opalenizna okazała się być trochę gorszym stanie niż nam się wydawała i nawet z przekręcaniem się we śnie mięliśmy problem. Po nie przespanej nocy, cali obolali, znów wstaliśmy z samego rana, żeby zjeść śniadanie. Później poszliśmy na plażę, tym razem nie było to już takie fajne zwłaszcza, kiedy wychodziliśmy z cienia i słońce przysmażało nam naszą spaloną skórę. Ja prawie cały dzień chodziłam w bluzce z długim rękawem i dłuższych spodniach. Żeby za dużo nie siedzieć bezczynnie na słońcu poszliśmy na spacer wzdłuż plaży, na którym spotkaliśmy opalającą się krowę – nie codzienny widok muszę przyznać. Po południu chłopaki nie wytrzymali i wypożyczyliśmy sobie skutery. Najpierw pojechaliśmy na obiad, a potem na małe zakupy, no i oczywiście zwiedzać. Pojechaliśmy zobaczyć diun’y, czyli wydmy. Ale nie były to takie zwykłe wydmy tylko czerwone. Nie dość, że były bardzo wysokie a widok z nich piękny, to jeszcze piach na tych wydmach był zupełnie czerwony jak cegła. Jeżdżąc tak po okolicy znaleźliśmy wspaniałe miejsce na kąpiel, z falami, czego na naszej plaży nie było. Wróciliśmy więc do naszego resortu, chłopaki wzięli swoje kąpielówki i ręczniki i pojechali się kąpać. Ja niestety zostałam, tak bardzo się spaliłam poprzedniego dnia, że gdybym musiała w tym słońcu pływać tylko w stroju kąpielowym umarłabym chyba. Po wyjściu chłopaków, prawie od razu zasnęłam, ale nie na długo bo po półtorej godzinie wrócili, wielce szczęśliwi i zadowoleni z zabawy.
Ponieważ poprzedniego dnia były walentynki, Misiek zabrał mnie na romantyczną kolację. Pojechaliśmy więc skuterkiem do miasta, tymczasem Tomasz został w resorcie i obserwował Zachód słońca, po zdjęciach sądząc był bardzo ładny.
Po kolacji spotkaliśmy się z Tomaszem, usiedliśmy jak zwykle na naszym ganku i wypiliśmy parę piw. Następnego dnia znów wstaliśmy rano, a ponieważ był to nasz ostatni dzień w Mui Ne, zaraz po śniadaniu poszliśmy na plażę, żeby po raz ostatni skorzystać z kąpieli morskiej. Po kąpaniu, spacerze i krótkim opalaniu, wróciliśmy do pokoi umyliśmy się, spakowaliśmy i poszliśmy na obiad. Niestety musieliśmy zabrać już ze sobą wszystkie nasze rzeczy, ponieważ mięliśmy wymeldować się do godziny 12. O 13.30 miał podjechać nasz autobus, który zarezerwowaliśmy sobie dzień wcześniej. Na szczęści nie musieliśmy daleko go szukać, ponieważ stawał tuż pod bramą naszego resortu.
Wybiła 13.30 musieliśmy już jechać, bardzo ciężko nam się wsiadało do autokaru, zwłaszcza, że pobyt w Mui Ne był taki wspaniały – naprawdę to takie małe Hawaje, z palmami, ciepłym morzem i pięknymi widokami, tylko o wiele taniej i to było najpiękniejsze. Bardzo chcieliśmy zostać dłużej, ale niestety musieliśmy ruszać w dalszą podróż…
Autokar był dość wygodny, zwłaszcza, że każdy mógł w nim zajmować po dwa siedzenia. Niestety